Rano spóźniłam się na autobus do pracy. Musiałam w związku z
tym przejść na drugą stronę ulicy i modlić się o to, że przyjedzie jakikolwiek.
Przyjechała 8ka, wcześniej o 3 minuty. Jest dobrze, pomyślałam. Podjechałam
(bagatela) jeden przystanek, przeszłam ponownie na drugą stronę ulicy, usiadłam
na przystanku, choć dzisiaj i to siadanie wychodziło mi niefajnie :( Przyjechał
autobus, podjechałam nim kilka przystanków i wysiadłam. Do pokonania miałam
jakieś 300 metrów. Były to najdłuższe metry w moim życiu. Nie wiem, ile razy
się zatrzymywałam po drodze. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że nie dam rady
chodzić. Zapłaciłam najprawdopodobniej za to, że poprzedniego dnia zostałam
trochę dłużej w pracy, za to, że był już czwartek. Każdy błahy powód okazuje
się wcale takim błahym nie być.
W pracy wszystko było za ciężkie. Chciałam się nawet zwolnić
przez chwilę, ale miałam w głowie to, że w kolejnym tygodniu mnie znów nie
będzie, będę w szpitalu w Warszawie i po prostu nie, nie pójdę wcześniej do
domu.
Jest już po pracy, ale jeszcze w pracy. Nagle, ni stąd, ni
zowąd, wybucham płaczem. Nawet nie wiem z jakiego powodu. Szlocham i staram się
uspokoić, ale słabo mi to wychodzi. To chyba jakaś kumulacja emocji, sama nie
wiem… Koleżanka odwiozła mnie do domu, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna.
Dalej mam bardzo sztywne mięśnie, nogi są zdecydowanie za
ciężkie, a stóp w ogóle nie czuję. Dlaczego to musi być aż tak męczące?
Przecież dbam o siebie (dieta, ćwiczenia, suplementacja), ale to chyba za mało.
Muszę jakoś siebie odciążyć i fizycznie, i psychicznie.
To zdecydowanie nie mój dzień, ale wierzę w to, że będzie
lepiej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz