I wróciłam. Na szczęście wszystko poszło bardzo szybko (co
prawda, cała historia z hematologiem zaczęła się jakieś 4-5 lat temu) i mogłam wracać
do domu. Mowa o pobycie w szpitalu, a dokładnie w Instytucie Hematologii i
Transfuzjologii w Warszawie. Wróciłam po kilku dniach z diagnozą: łagodna
postać jednego z rodzajów skazy krwotocznej. I oby łagodną pozostała :) Na co
dzień muszę po prostu uważać, stosować się do zaleceń lekarskich, zawsze informować odpowiednie osoby (np. lekarzy,
ratowników medycznych), że mam tę skazę oraz muszę wiedzieć co robić, gdy
różowo nie będzie. W szpitalu poznałam baaaaardzo sympatyczne, niezwykle
pomocne i ciekawe osoby, dowiedziałam się o tym, z jakimi problemami muszą się
mierzyć pozostali pacjenci. A uwierzcie, że niektóre historie były po prostu
przerażające. Kolejna lekcja pokory, gdy Ty i Twoja choroba wydają się być
malusieńkie w obliczu tego, o czym mówią inni.
Już nie po raz pierwszy mogę stwierdzić, że w szpitalu (mimo
że dom to dom, wiadomo o co chodzi :)) czuję się jak ryba w wodzie. Mogę się
zachwiać idąc, iść slalomem, może zadrżeć mi ręka, mogę się zmęczyć z byle
powodu. Myślę, że to MOGĘ jest tutaj najważniejsze. Wszyscy są równi, wszyscy
trafiają tutaj z jakimś problemem i chcą go rozwiązać. A to czy idziesz prosto
nie jest wcale kluczowe. Zwróciłam uwagę, że na oddziale przebywało
zdecydowanie więcej mężczyzn niż kobiet i dlatego: Panowie (i Panie), uważajcie
na swoją krew!
Jak moje SM w przeciągu tych kilku dni? Różnie. Można
powiedzieć, że (niczym) na skrzydłach pokonałam pieszo odcinek (około
kilometrowy) z metra do szpitala (jakby nie było, z pomocą mamy), czyli lekko
(w takich momentach mam wrażenie, że w sumie to wszystko nieprawda, a o
chorobie przypomina mi tylko fakt, że dużą część czasu patrzę pod nogi albo gdy
się potknę) i przyjemnie :) Z kolei, gdy już wychodziłam, pokonanie tej samej
drogi było nie lada wyczynem. Nie dałam rady iść, a padający deszcz to tylko
utrudniał. Mimo usilnych starań lewa noga była bardzo oporna na zginanie i
większą część drogi ją ciągnęłam za sobą. A jak do tego włączy się oczopląs -
który wynikać może i z gorszej kondycji neurologicznej w danej chwili, i ze
zdenerwowania, bo gorzej mi się idzie, a i tak naprawdę ze wszystkiego po
trochu – to jest po prostu strasznie. Sam pobyt w szpitalu oceniam dobrze,
bardzo pomagały mi Panie z pokoju, za co jestem im niezwykle wdzięczna :) Dzień
po powrocie do domu był najgorszy. Ogarnęło mnie takie zmęczenie i ból
wszystkich kończyn, jakbym przerzuciła łopatą z tonę węgla…
Jestem ostatnio taka nijaka. Łatwo się denerwuję, łatwo
sprawić, że będę płakać. Chyba potrzebuję trochę spokoju i stabilizacji. Hmm,
muszę nad tym swoim humorem i emocjami popracować.
Przypomniała mi się taka rzecz. Pewnego dnia, gdy wracałam
(a to był na pewno wtorek, więc byłam po pracy, później zaś miałam wizytę u
psychologa, więc miałam prawo być zmęczona po całym dniu) z przystanku autobusowego do domu i
przez jakieś 10-15s szłam, jakbym była zdrowa. Tzn. czułam, że tak właśnie bym
szła (w taki sposób), gdybym była zdrowa. Było to tak silne wrażenie i moje
przekonanie o byciu zdrową w tej chwili, że ten wtorek i te 10s zapamiętam już
na zawsze :)