Jestem ledwo żywa. Nie dam rady ruszyć ani ręką (dobrze, że
palce, choć sztywne, są jeszcze sprawne i mogę trochę napisać), ani nogą. Za
mocno się namęczyłam w pracy i po pracy, bo musiałam odebrać paczkę z
paczkomatu, którą trzeba było nieść pod pachą. Aż tyle energii to wszystko
zabiera…
Odgrzałam sobie obiad. Chciałabym zrobić „swój”, taki od A
do Z, ale nie mam na to sił… Może jutro będzie lepiej. Chwilowo chęci niby są,
tylko sprawnego wykonawcy brak. Mam nawet problem z tym, by usiąść właściwie na
stołku i nie upaść, a co dopiero zrobić obiad. Ale chęci są, tylko brak
fizycznych możliwości. W takich momentach myślę, że „umieram”, a w zasadzie, że
tak wygląda umieranie.
Jak dobrze, że zima w Białymstoku odpuściła. Przynajmniej
mogę bez większego lęku (bo zawsze jakiś zostaje, gdy chodzę) wyjść z domu.
Byłam przez ten ubity śnieg i lód po prostu przerażona. Wiem, że zdrowym osobom
wydawać by się to mogło dziwne, ale ja chwilami stałam na chodniku i zbierałam
się przez 10 sekund na odwagę, by zrobić na tyle zgrabny i pewny krok do przodu,
aby nie upaść. A niby jeszcze niedawno
jak strzała zbiegałam po schodach z 4 piętra… Hmm, dzisiaj już nawet nie
pamiętam jak to było chodzić „normalnie”. Ta normalność dzisiaj wygląda dla
mnie zupełnie inaczej.
Zjadłam, piszę co nieco, jest mi ciepło (ach, ten niezawodny
koc), trochę odpoczywam. Zrobiło mi się błogo. Chyba pora na drzemkę.
Przynajmniej organizm odpocznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz