Powrót do domu:) Przez pierwszy
tydzień, jak zwykle po sterydoterapii, na przemian jadłam i spałam. Z reguły
jem wtedy dużo, dużo więcej. Waga i tak idzie po sterydach w górę (zatrzymanie
wody w organizmie), więc nie przejmuję się zbytnio tym, że zjem więcej. Poza
tym i tak wiem, że te nadliczbowe kilogramy uciekną za jakieś 2 tygodnie. Tym
razem nie pojawił się u mnie trądzik, który towarzyszył mi zawsze po wyjściu ze
szpitala. W kolejnym tygodniu postanowiłam wziąć się za siebie, chcąc sprawdzić
na ile sterydy pomogły mi w chodzeniu, z którym miałam największe problemy.
Jeszcze podczas pobytu w szpitalu odnotowałam, że zniknęły moje drętwienia stóp
i rąk (przechodziły później w kompletny brak czucia tych kończyn), czułam
również takie rozluźnienie mięśni w okolicach bioder i dolnej części pleców,
dzięki czemu zaczęłam się czuć pewniej przy stawianiu stóp czy chodzeniu. Już w
domu odczułam większą łatwość przy połykaniu (nawet nie zdawałam sobie sprawy,
że nawet z tym nie było za różowo). Ale najbardziej interesowało mnie moje
chodzenie. Zaczęłam ćwiczyć. Spokojnie, nie rzuciłam się w wir tych ćwiczeń, to
nawet byłoby niemożliwe, bo tu organizm stawia warunki. Chodziłam na spacery (i
sama, ale częściej z Jackiem, bo bałam się, że stracę równowagę i upadnę, poza
tym, idąc pod ramię z kimkolwiek, jesteśmy w stanie przejść więcej),
korzystałam również z bieżni. Czułam, że mam więcej sił w nogach, trzeba było
tylko je trochę przyzwyczaić do bardziej wzmożonego chodzenia. Przed szpitalem
robiłam zazwyczaj 500-1000 kroków dziennie. Przed pójściem do pracy (byłam na
miesięcznym zwolnieniu) było to już na poziomie 1500-1700 :) Oczywiście,
rekonwalescencja ma to do siebie, że jednego dnia czujesz się jak młody Bóg, a
następnego nie dasz rady wstać z łóżka i pozostaje Ci tylko zaprzyjaźnić się z
TV (brak sił, aby nawet trzymać książkę i ją poczytać). Pamiętam, że jednego
tygodnia czułam się dosłownie „w kratkę”: poniedziałek – dobrze, wtorek – źle,
środa – dobrze, czwartek – źle itd… Poza tym, na minus były (to chyba prawidłowość
po sterydach) zwiększone problemy z równowagą – ach, przecież nie można mieć
wszystkiego ;)
Po miesiącu wróciłam do pracy.
Nie był to łatwy powrót. Przez pierwsze dni po 2h pracy czułam, że ktoś jakby
odcinał moje zasilanie i dalsze „działanie” było naprawdę męczące. Ale wiedziałam,
że zmuszanie organizmu, aby przyzwyczaił się do normalnej pracy, jest po prostu
koniecznością. Innej drogi nie ma. Wracałam do domu i odpoczywałam. Niemniej,
nie mogłam zapomnieć o ćwiczeniach, aby nie stracić formy, którą „osiągnęłam” w
czasie rekonwalescencji. I kiedy było już naprawdę dobrze, pojawiła się kolejna
przeszkoda…
Pierwszego dnia Świąt Bożego
Narodzenia pojawił się drobny katar, co mnie nie zdziwiło, bo towarzyszy mi on
dość często na co dzień. Drugiego dnia Świąt pojawił się suchy i płytki kaszel,
a wieczorem ból klatki piersiowej, uczucie jakby mi rozrywało tę klatkę.
Kolejne dni to wysoka temperatura, gorączka i niemożność wyjścia z łóżka bez
asekuracji (ba! Ja nawet miałam duże problemy, aby przewrócić się na drugi bok).
Kiedy wszystkie wymienione objawy prawie zniknęły (poza tym dużym osłabieniem,
z którym walczyłam 2-3 tygodnie, a nawet i dłużej), zaczął mi dokuczać okropny
katar, a gdy się już skończył – przestałam odczuwać smak i węch. Oczywiście,
miałam zrobiony wymaz, a jego wynik okazał się negatywny. Prawdę powiedziało
nam (i Jackowi, i mi) badanie przeciwciał z krwi, które potwierdziły zarażenie
się koronawirusem.
Byłam załamana. Na nowo musiałam
podjąć walkę, aby w ogóle zacząć chodzić. Myślę, że wtedy bliscy dodawali mi
sił (moja wdzięczność nie zna granic), bo ja ich w sobie odnaleźć skutecznie
nie potrafiłam…
Duże problemy z chodzeniem mam do
dzisiaj. W międzyczasie spadło bardzo dużo śniegu i gdyby nie moi rodzice i
Jacek, to nie dałabym sobie fizycznie rady, aby dojść do pracy czy z niej
wrócić. Dziękuję im za to każdego dnia. Wierzę, że wiedzą jak są wspaniali:)
„Zginęłabym” bez nich.
Mam wrażenie, że ten powrót do pracy był trudniejszy. W chwili obecnej nadal nie jest zbyt dobrze. Brakuje mi sił, aby utrzymać się dłużej na nogach, gdy idę. Ale nie poddaję się i ćwiczę nadal. Duży nacisk kładę również na relaksację. Liczę, że gdzieś mnie to zaprowadzi (2 tygodnie temu czułam się naprawdę dobrze, byłam taka szczęśliwa i myślałam, że to może jakiś przełom :)) Liczę na to, że forma do mnie wróci. Po prostu znowu muszę być cierpliwa.
Dobrze mieć świadomość, że mimo choroby nie jest się samemu, że są wokół bliscy lub inni ludzie, na których bezinteresowną pomoc możemy liczyć. Dziękuję za Twoją pomóc, za Twoją historię, którą opowiadasz.
OdpowiedzUsuńWsparcie bliskich jest tutaj kluczowe. Cieszę się, że to o czym piszę może być takim "dodatkowym" wsparciem dla tych, którzy tej uwagi i troski akurat potrzebują:)
Usuń